Pęknięte serce, czyli jak umieć pozwolić odejść, kiedy trzeba
Wczoraj musiałam pożegnać mojego psiego przyjaciela - Gucia. Jedynego takiego psa.
Adoptowaliśmy go 22 marca zeszłego roku. Był cudownym psem, mimo wszystkiego, co przeszedł w życiu. Był niesamowicie ufny i przyjazny wobec nas od samego początku. Łukasz znalazł go na Olx (i przepadł, jak tylko go zobaczył!), okazało się że został wyciągnięty przez Izę z przechowalni, z której psy trafiały do schronisk, a Guciowi groziło schronisko-mordownia, w którym psy zagryzają się w walce o jedzenie.
13 kwietnia już był całkowicie zadomowiony u nas, spał z nami w łóżku, mało mu dupka nie odpadała od merdania ogonem, kiedy wracaliśmy do domu. Prosił o jedzenie, podnosząc przednią łapkę i patrząc w oczy z otwartą mordką. Biegał czasami ze mną przy rowerze, dużo węszył i generalnie uwielbiał zwiedzać. I jeść.
3 lipca niestety sielanka zaczęła się burzyć, bo zaczęliśmy się poważnie zastanawiać, czy wypukłość na prawej tylnej łapce jest zniekształceniem po jakimś złamaniu, czy czymś groźniejszym.
24 lipca poszliśmy z nim na konsultację do weta-internisty, bo zmiana od tamtej pory urosła. Zostaliśmy odesłani do chirurga. Gutek ważył wtedy 17 kilo i był niezłym kawałkiem psiaka.
26 lipca poczułam się, jakbym dostała menhirem w łeb. Konsultacja z chirurgiem, biopsja zmiany na łapce i wyrok - mastocytoma. Przy wykonaniu RTG na dodatek okazało się, że Gucik miał w swoim ciele śrut - jakiś podrzędny śmieć nieludzki musiał do niego strzelać.
I tutaj nadmienię, że gdybym nie miała wokół siebie osób z głową na karku, które zawołały jednogłośnie "Do onkologa!", to Gutek straciłby łapę. Na darmo. Bo chirurg po wykonaniu biopsji cienkoigłowej i pobieżnym badaniu histopatologicznym próbki oraz samym prześwietleniu od razu zawyrokował, że albo trzeba łapę amputować, albo spróbować ultra-hiper-eksperymentalnego leczenia lekiem ściąganym z Niemiec, który działa tylko na 30% mastocytom, a które finansowo by szło w tysiące.
Oczywiście wstępnie Gucia zapisaliśmy na zabieg, ale w międzyczasie szukaliśmy możliwości dostania się jak najszybciej do dobrego weta-onkologa.
Mieliśmy jakieś cholerne szczęście, naprawdę, bo już następnego dnia udało nam się dostać do dr Micunia w lecznicy na Puławskiej. Tak, moi drodzy, doktor miał akurat dyżur na internie i przyjął Guta od ręki, a ja troszkę odetchnęłam, że jest szansa. Już wstępne oględziny przyniosły wniosek, że amputacja nawet nie wchodzi w grę, bo niewielkie i mało złośliwe mastocytomy usuwa się z marginesem tkanek, ale odjęcie kończyny to nadużycie i to duże, zwłaszcza że guz wtedy miał wielkość między winogronem a orzechem włoskim i jeszcze nie wiedzieliśmy nic o stopniu jego złośliwości.
Od razu zarządził wykonanie USG.
31 lipca - w dzień, w którym odbyło się USG - kolejny menhir spadł mi na łeb. Guz, z wierzchu niewielki, zdążył dać już przerzut do węzła stróżującego. Nie dość, że usunięcie guza byłoby bez sensu, to tym bardziej amputacja łapy nic by nie dała oprócz bezsensownego bólu i prawdopodobnego rozsiania komórek nowotworu dalej. Zapadła decyzja o postępowaniu paliatywnym. Gucik dostał steryd, dzięki któremu mógł czuć się dobrze, a który zmienił nieco strukturę guza i trochę spowolnił jego rozrost. Przynajmniej z wierzchu...
Od tamtego momentu Gucio miał dużo całkiem dobrych dni i trochę kryzysów. Zrobił się koszmarnie żarłoczny, ale to nie sprawiło, że przestałam go kochać, mimo że zaczął wygrzebywać wszystko, co mogło potencjalnie nadawać się do zjedzenia ze wszystkich kątów i śmietnika, że wystarczyło zostawić coś do jedzenia na wierzchu i można było być pewnym, że jak się wróci, to jedzonko będzie w psim brzuchu. Zaczął bardzo dużo pić, żłopał wodę jak smok. Wszystko dlatego, że steryd dawał właśnie takie skutki uboczne. No i jakoś tak upodobał sobie jako przekąskę... moje majtki.
Najgorsze momenty zaczęły się, kiedy guz zaczął powodować wyrzuty histamin, podczas których Gutek rzygał, robił się cały czerwony i dostawał obrzęku śluzówek w nosie, przez co nie mógł normalnie oddychać. Podejrzewam, że musiało go to również boleć, dlatego zawsze w tych momentach robiłam mu zastrzyk przeciwbólowy. Wraz z pojawieniem się histaminowych ataków, psa zaczęło się robić jakby mniej. Zaczął chudnąć, bo mimo jedzenia mokrej karmy zaprawionej gęsim smalcem, potrafił wyrzygać wszystko, co zjadł. Ataki zaczęły się nasilać, zdarzać coraz częściej. Pies nadal chudł, mimo zmiany karmy na wersję juniorkową, ze względu na większą odżywczość. Przy wizycie awaryjnej, podczas ważenia, waga pokazała 14 kilo, a to było 11 grudnia, a Gutek ze słabszego Melovemu przeszedł na Tramal. Zastrzyki na początku szły na luzie, a później zaczęło się histeryzowanie psa, kiedy go nawet nie dotknęłam igłą. Wystarczyło, że chwyciłam jego skórę jak do zastrzyku.
I nawet nie wiecie, jak bardzo się cieszę, że mogłam spędzić z nim święta. Pojechał ze mną do dziadków, dziadkowie mają trzy psy (w tym jeden z nich to Lolek - narwany pies w typie posokowca, niekastrowany, mojej siostry). Gut warczał na Lolka jak tylko go zobaczył, dlatego ich od siebie możliwie izolowałam, ale był ze mną. I to było dla mnie ważne, i puszczam w niepamięć to, że w nocy wtedy zasrał cały pokój, w którym spaliśmy...
Gucio kilka razy był nawet ze mną na mojej terapii i jak za pierwszym razem bardzo płakał w trakcie, i w ogóle nie chciał poznać mojego terapeuty, tak za kolejnym razem, wraz z miseczką wody, zyskali swoją wzajemną sympatię.
Sylwestra Gucio przetrwał pod kołdrą, mimo założonej kamizelki uciskowej. Pogarszać zaczęło się z nowym rokiem. Zdarzało mu się nie dojadać, grymasić. Więcej leżał niż chodził. Kilka dni temu całkowicie odmówił jedzenia swojej karmy, stała w misce a on podchodził do miski, wąchał i odwracał głowę. 8 stycznia od biedy wcisnął w siebie dwie kromki chleba, później trochę makaronu ze smalcem (próba sprawdzenia, czy przypadkiem to z karmą coś nie jest nie tak), który w nocy wyrzygał. Całą noc z 8 na 9 stycznia czuł się koszmarnie źle, leki kompletnie mu nie pomagały. Wlewałam w niego wodę strzykawką, bo sam z miski brał może dwa małe łyki wody i się poddawał. 10 stycznia zrobiliśmy badania krwi u Ewy, wyniki były już wieczorem. Nie były tragiczne, ale nie były też dobre. Samopoczucie Gucia natomiast było tragiczne i było niemal letargiem. Wtedy nie pił już nawet sam z siebie, o jedzeniu nie marzyłam. Dostał kroplówkę z glukozą, ale większość drogi z lecznicy niosłam go na rękach. Przy okazji wizyty go zważyłam. 11 kilo.
Biłam się mocno z myślami, ciągle mając z tyłu głowy nadzieję, że co jeśli jednak się poprawi, jeśli magicznie nastąpi coś, co sprawi, że zacznie jeść, zacznie być znowu wesołym Guciem. Złudne nadzieje, czego miałam świadomość. To jest chyba najgorsze w przypadku, kiedy trzeba rozważyć eutanazję kochanego zwierzęcia - ta złudna nadzieja, która jest tak fałszywa, jak śpiew sióstr Godlewskich, tylko zadająca znacznie więcej bólu. Bo widzi się, że to stworzenie cierpi, ale ożywia się przy wyjściu na spacer, że chodzi, żre śnieg... Co z tego, że w domu nic nie żre ani nie pije, prawda? Przecież może to przejściowe, przecież może będzie lepiej. Ale wracasz z nim do domu i widzisz, że pies przybiera kształt linki i możesz policzyć mu żebra, a na mordce jak nigdy widać wszystko, co przeszedł w życiu.
W piątek, spędziwszy pod prysznicem zaryczaną godzinę, podjęłam decyzję. Powiedziałam sobie, że trzymanie go przy życiu w tym stanie, wmuszając mu wodę czy dając kroplówki byłoby nieetyczne. Byłoby egoizmem. Że jego cierpienie jest większym złem niż moje bolące serce. Szybka wiadomość do Ewy, czy przyjmuje w sobotę, szybka informacja do Łukasza i Izy. Wieczorem rozmowa z mamą, która nas wczoraj właśnie do lecznicy zawiozła w ostatnią podróż Gucia. A Gucio już miał wszystko gdzieś, jemu było wszystko jedno. On tylko leżał i jakby prosił, żeby zrobić coś, żeby już nie musiał tak cholernie źle się czuć, bo to beznadziejne uczucie.
No i nadszedł dzień, w którym moje serce pękło, kiedy jego serce się zatrzymało. A z drugiej strony poczułam w pewien sposób ulgę, że to już, że nie dopuściłam do momentu, kiedy był w absolutnej agonii, że już się nie męczy.
Pisząc to zapłakałam klawiaturę, ale nie dlatego, że musiałam podjąć tę trudną decyzję, a dlatego, że wspólnie spędziliśmy wspaniały czas i żal mi, że nie było tego czasu więcej w porównaniu do tego, ile czasu Gucio musiał znosić okropności świata, kiedy nie wiadomo, co się z nim działo przed trafieniem do nas... I siedząc w ciszy nocy nadal mam wrażenie, że on śpi pod stołem i śni o bieganiu, stukając przez sen pazurkami o podłogę.
Kochajcie swoje zwierzaki.
Wspaniałe zdjęcia powyżej zostały zrobione przez nieocenioną Asię (Czy-Psy), która po prostu bez pytań przyjechała do nas, kiedy ją poprosiłam o zdjęcia z Guciem na pamiątkę. Dziękuję. ❤️
szkoda, że tak krótko mogliście nacieszyć się wspólnym towarzystwem - ale z drugiej strony jednak tuzin miesięcy razem - rok w domku, nie w mordowni - dla tego czasu warto było te
OdpowiedzUsuńostatnie tygodnie przetrwać, choć rozumiem, jak wszystkim Wam było trudno...